Strony

31 października 2013

Świątecznie z LUSH - Santa's lip scrub


Dzisiaj opowiem Wam o cukrowym peelingu do ust, który specjalnie dla mnie wykonał Gavin, który lekko się do mnie uśmiecha z opakowania.


SANTA'S LIP SCRUB pochodzi z tegorocznej edycji produktów świątecznych w sklepie LUSH. Jest to peeling cukrowy, o malinowym kolorze i smaku Coca Coli lub PEPSI (co kto woli). Przygotowuje nasze usta na pocałunek z Mikołajem.


Peeling zamknięty jest w malutkim szklanym słoiczku z czarną zakrętką. Na etykiecie opisany jest skład:


Przy otwarciu słoiczka czuć delikatny zapach. Wiecie jak pachnie świeżo upieczone ciasto wyjęte z piekarnika? Tak właśnie pachnie ten scrub. Dodatkowo pierwszy raz, gdy włożyłam palec do wnętrza opakowania, to nie zauważyłam, że Gavin włożył dla mnie różowe serduszka. Czyżby wiedział, że lubię taki motyw i będę zachwycona?


W każdym razie peeling jest cukrowy i po nałożeniu na usta, trzeba porządnie je przetrzeć, by usunąć martwy naskórek. Resztki scrubu można zmyć wodą albo zjeść. Nie musiałam się nad tym zastanawiać, bo peeling smakuje przecież Coca Colą.


Podsumowując:
Peelingu lubię używać przed nałożeniem pomadki, co sprawia, że usta są miękkie i nie widać na nich suchych skórek. Mam z nimi problem w miesiącach jesienno-zimowych. Pewnie wiele z Was powie, że taki kosmetyk można sobie zrobić samemu, bo kwota około 60 pln za niego to za dużo. Sama też tak uważam, ale zakupu nie żałuję i w przyszłości ponownie kupię scrub do ust z LUSH.


Na jego zużycie mam dużo czasu, bo aż do 27.11.2014r. Nie wiem tylko czy na tyle mi wystarczy, bo go uwielbiam i każdego dnia, kilka razy dziennie peelinguję usta różowym cudeńkiem.


29 października 2013

Norweskie początki


Wiele osób zastanawia się nad wyjazdem do Norwegii razem z rodziną. Otrzymuję wiele pytań typu "od czego zacząć", więc postanowiłam opowiedzieć jak to wyglądało w moim przypadku, czyli małżeństwa bez dzieci.

Pamiętajcie, że Norwegia nie jest w Unii Europejskiej, ale należy do EOG, czyli europejskiego obszaru gospodarczego. W Norwegii bez rejestracji można przebywać do 3 miesięcy. By tutaj mieszkać trzeba mieć pozwolenie na pobyt.


Najważniejszą sprawą jest znalezienie pracy i od tego trzeba zacząć. Nie ma sensu przyjeżdżać tutaj w ciemno. Pracy szuka się tak jak w Polsce, czyli poprzez strony internetowe konkretnych firm w Norwegii, w których chcemy pracować albo przez norweskie portale z różnymi ogłoszeniami o pracę, jak na przykład finn.no. W moim przypadku wystarczyło znalezienie pracy jedynie przez męża.
Po znalezieniu pracy i otrzymaniu satysfakcjonującej nas oferty, trzeba znaleźć mieszkanie. Szukaliśmy poprzez finn.no, hybel.no i znajomych. Ogłoszenia w internecie często opatrzone są informacją o sposobie kontaktu i najczęściej jest to poczta email. Należy odpisać na ofertę, przedstawić siebie i małżonka w kilku słowach. Opisać krótko obecną sytuację zawodową i podać kontakt do firmy, w której dostaliście pracę. Norwedzy cenią szczerość w ludziach, więc ważne, by kontaktować się z nimi nieformalnie, swobodnym językiem.

Z mężem wybraliśmy kilka ogłoszeń z ciekawymi mieszkaniami i na większość dostaliśmy pozytywną odpowiedź. Zdecydowaliśmy się na takie, które było całkowicie nowe i blisko pracy :)


Istotną sprawą przy wynajmowaniu jest umowa. Podobno w Norwegii wynajmujący zawsze ją sporządzają. Tutaj nie ma tak jak w Polsce, że unika się płacenia podatku od wynajmu. W umowie zawarte są istotne informacje i trzeba pamiętać, by ją całą przeczytać. Nasza była po norwesku i spędziliśmy godzinę na jej tłumaczeniu na angielski przez wynajmującego nam Norwega.
Zwyczajowo za mieszkanie płaci się depozyt w wysokości dwumiesięcznego czynszu. Taki depozyt wpłaca się do banku na specjalnie utworzone konto. Jednak jeśli jest się nowym w Norwegii, to nie można od razu założyć takiego rachunku, więc depozyt wpłacicie dopiero, gdy będziecie mieli numer personalny - fødselsnummer.


Warto rozmawiać z właścicielem mieszkania i wyjaśniać sobie wzajemne wątpliwości. Norwedzy są bardzo pomocni. W cenie wynajmu mieszkania jest zawarty czynsz i woda. My mamy jeszcze w niej telewizję i internet. Dodatkowo pamiętać należy, że liczniki energii elektrycznej są przypisane do najemcy i samemu wybiera się dostawcę prądu. Do kosztów wynajmu trzeba też doliczyć ubezpieczenie mienia znajdującego się w mieszkaniu, ale to jest niewielka kwota.

Mam nadzieję, że choć trochę pomogłam zainteresowanym. W przyszłości napiszę o krokach, które doprowadziły mnie do uzyskania fødselsnummer.

28 października 2013

AVENE Hydrance Optimale Legere-pielęgnacja tłustej skóry


Darzę tą firmę szczególną sympatią, ponieważ nigdy mnie nie zawiodła. Nie wyobrażam sobie już wakacji bez balsamu regenerującego po opalaniu Avene.
Tym razem przedstawię Wam krem nawilżający do skóry normalnej lub mieszanej. Wprawdzie moja cera jest tłusta, ze skłonnością do przesuszania, ale do niej trudno dobrać dobry nawilżający krem. Większość dostępnych kremów ma za ciężką formułę i pozostawia tłusty film. Takie treściwsze kremy wolę używać zimą, kiedy wiatr i mroź potrafią porządnie przesuszyć moją skórę. Latem potrzebuję jedynie delikatnego nawilżenia w lekkiej formule.


Krem Avene Hydrance Optimale Legere po raz pierwszy odkryłam w lipcu tego roku, ale tak mi przypadł do gustu, że obecnie kończę drugą tubkę. Kupiłam go w aptece w Polsce za około 60 pln.

Skład kremu:


Krem zamknięty jest w miękkiej białej plastikowej tubce z nakrętką. Tubka ma pojemność 40 ml i dodatkowo umieszczona jest w papierowym pudełku z ulotką. Pod świtało widać ile kremu pozostało do końca opakowania.

Według producenta krem:

  • Oczyszcza: Jego kapsułki seboregulujące regulują nadmiar sebum i matują cerę.
  • Chroni: Jego filtry przeciwsłoneczne (SPF20) chronią Twoją skórę przed niepożądanym działaniem słońca, powodującym przedwczesne starzenie się skóry.
  • Nawilża (zewnętrzne warstwy skóry): Jego nawilżające składniki aktywne dodatkowo zwiększają wnikanie Wody termalnej Avène i zapobiegają utracie wody ze skóry.
  • Koi: Wzbogacony jest w  kojącą i zapobiegającą podrażnieniom wodę termalną Avène.


Według mnie nie miałam dotychczas lepszego kremu na dzień, który tak dobrze współgrałby z moją skórą. Nakładam go codziennie rano po nałożeniu serum na rozszerzone pory. Krem ma biały kolor i jest rzadki, dodatkowo odznacza się charakterystycznym dla produktów Avene kremowym delikatnym zapachem. Jest dobry dla osób, które śpieszą się rano i dla nich każda minuta jest cenna, ponieważ się szybko wchłania i nie roluje przy nakładaniu makijażu. Najważniejsze, że spełnia pokładane w nim nadzieje i po prostu nawilża.


Jest to mój niezbędnik w sezonie letnim i jesiennym. Dodam jeszcze, że dostępna jest wersja tego kremu bez SPF20, jednak zawsze wybieram kremy na lato z filtrami. Tym bardziej, że różnica w cenie jest niewielka.
Producent posiada w swojej ofercie również krem Hydrance dla cery wrażliwej i bardzo suchej.

23 października 2013

Co nowego w kosmetyczce - pędzel MAC 214 oraz MAC 219

M.A.C. - Nowa paleta czwórka, nowe 4 wkłady cieni do oczu i 2 nowe pędzelki.


To, że darzę kosmetyki MACowe miłością, wiecie doskonale. Chciałabym z tego sklepu większość asortymentu, a zwłaszcza nadchodzące limitowane serie. Tymczasem postanowiłam uzupełnić swój makijaż w bardziej podstawowe produkty, jakimi są brązowe cienie, paletka na nie i dwa pędzelki. Oto moje świeżutkie maleństwa:



1. Twinks wykończenie Velux pearl
2. Brule wykończenie Satin
3. Quarry wykończenie Matte
4. Print wykończenie Satin

Kolory rzeczywiste, które udało mi się uchwycić, to te na zdjęciu powyżej. Według M.A.C Twinks ma odcień głębokiej śliwki z perłą, ale według mnie to brązik perłowy. Print wylądował w tym zestawieniu, by móc makijaż dzienny szybki zmienić w bardziej wieczorowy smokey eyes.


Ciągle brakuje mi pędzelków i dopiero uczę się jak prawidłowo wykonywać makijaż. Tym razem dokupiłam pędzelki do makijażu oczu o numerach 214 i 219.


214 ma za zadanie rozcierać cień w załamaniu powieki. 219 ma krótkie włosie i będzie pomagał mi rozcierać cień na dolnej powiece.


Oprócz kosmetyków z M.A.C. kupiłam też ostatnio dwie pomadki z Maybelline Hydra Extreme, które bardzo lubię. Odpowiada mi ich smak i właściwości nawilżające, a w dodatku kosztują niewiele.





Generalnie cieszę się, że sklep internetowy M.A.C. został w końcu otwarty. Mam nadzieję, że kosmetyki tej firmy staną się bardziej popularne w Polsce.


21 października 2013

Norweska legenda - pizza

Grandiosa
Nie wiem czy wiecie, ale narodową potrawą Norwegów jest podobno Grandiosa, czyli marka pizzy...Tak kochanie, na pierwszym miejscu żaden Norweg nie wymieni renifera, łososia czy jagnięciny.

Postanowiłam zmierzyć się z norweską legendą!

Najtrudniejsze do zrobienia jest ciasto. Ile kucharek tyle pomysłów na nie. My, czyli mąż i ja, najbardziej lubimy cieniutki lekki spód, mało sera i dużo innych dodatków.



Co potrzebujemy:
- blachę z pieca (tą standardową)
- papier do pieczenia (wycięty w kształcie blachy)
- 5 g drożdży suszonych (pizzagjær)
- 200 g mąki pszennej (hvetemel)
- pół łyżeczki soli (salt)
- 1 łyżeczka cukier (sukker)
- 2 łyżki oliwy z oliwek (olivenolje)
- 110 g wody niegazowanej (vann)


Przygotowanie:
Istotne znaczenie ma dodawanie poszczególnych składników w trakcie mieszania. Moim naczyniem mieszającym jest Thermomix włączony na temperaturę 37 st.C i program INTERWAŁ.
Dodajemy do niego powoli kolejno wszystkie składniki sypkie, czyli mąkę, drożdże, cukier, sól. Następnie wodę i oliwę. Czekamy, aż ciasto zostanie wyrobione (około 5 minut) i wyłączamy Thermomix. Ciasto w naczyniu zostawiamy w spokoju na 60 minut. Po tym czasie ciasto powinno już wyrosnąć, czyli podwoić swoją objętość. Jeśli nie macie Thermomixa, to można ciasto wyrobić ręcznie w misce.


Włączamy pusty piekarnik na 200 st.C. Natomiast wyrośnięte ciasto wykładamy na papier do pieczenia i rozwałkowujemy cieniutko, około 3mm.


Przekładamy ciasto razem z papierem na blachę i smarujemy je toppingiem (koncentrat pomidorowy z przyprawami do pizzy) i posypujemy ulubionymi dodatkami.


U mnie tym razem na pizzy znalazły się resztki z lodówki: ser żółty, szynka wieprzowa, pomidor, cebula, pieczarki, papryka i oliwki.


Wstawiamy całość do nagrzanego piekarnika i pieczemy 17 minut w 200 st.C. Po tym czasie ciasto powinno być od spodu zarumienione, co oznacza, że pizza jest upieczona. TADAM!

Pizza jest inna niż Grandiosa, ale według mnie o wiele lepsza i łatwa w przygotowaniu.





19 października 2013

Większy blask z odżywką od Johna? - Brilliant Brunette liquid shine illuminating


Kupiłam takie srebrne cudo, które miało nadać moim włosom pięknego blasku. Sama nazwa odżywki Brilliant Brunette liquid shine illuminating conditioner obiecuje dużo. Produkt przeznaczony jest do włosów ciemnych, ale nie barwi ich, więc blondynki też mogą używać. Natomiast jego głównym zadaniem jest nawilżyć i rozpromienić włosy.

Skład:


Używa się tak jak większości tego typu kosmetyków. Odżywkę wystarczy nanieść na umyte mokre włosy i spłukać.


Odżywka zamknięta jest w wygodną miękką plastikową tubę, którą można stawiać na zakrętce. Pod światło nie widać ile kosmetyku zostało do końca, co dla mnie jest wadą, ponieważ lubię wiedzieć na czym stoję.
Sama odżywka jest gęsta, w mlecznym kolorze z ze złocistymi drobinkami. Ma chemiczny zapach, ale jest on przyjemny. Ciężko go jednak do czegokolwiek porównać.


Początkowo nie widziałam u siebie tego obiecanego blasku, ale inni ludzie zaczęli się zachwycać moimi włosami, pytając czego używam, że tak lśnią. Więc odżywka działa! Nakładam ją pod prysznicem, masuję skórę głowy i czekam kilka minut. Później dopiero porządnie spłukuję. Po wysuszeniu moje włosy pięknie pachną, są bardzo miękkie i łatwo się rozczesują. Najlepsze jest to, że włosy nie plączą się i łatwo je potem ułożyć. Chyba najbardziej w niej lubię to, że sprawia, że włosy są puszyste. Uwielbiam przeczesywać je wtedy dłońmi.

Dodam jeszcze, że jest wydajna i nie musicie długo trzymać jej na głowie by zadziałała.
Nie pamiętam ceny, ale kosmetyki Johna Frieda są drogie w Polsce. Kosztują około 30 pln, więc warto poszukać ich na promocjach, na przykład w Super-Pharm.


Uważam, że zakup ten odżywki to była świetna decyzja. Polecam!

17 października 2013

Nowości z LUSH

Pytałam Was chwilę temu co kupić w sklepie LUSH, bo sama nie mogłam się zdecydować od czego zacząć przygodę w tym miejscu.
Posłuchałam Waszych sugestii oraz poczytałam na blogach opinie o kilku kosmetykach. Zrobiłam listę i wczoraj będąc na zakupach z mężem, skorzystałam z chwili nieuwagi i zniknęłam w LUSHU ;)
Od samego progu czuć było przeróżne zapachy, a uwagę przyciągały półki z kolorowymi pudełkami i stoły z dziwnymi substancjami.
Wyciągnęłam listę i poprosiłam ekspedientkę o pomoc. Zaczęłyśmy od testowania kolekcji świątecznej. Niestety nie dla mnie kosmetyki do kąpieli, ponieważ obecnie nie posiadam wanny. Powąchałam trzy żele pod prysznic, które są nowościami w Norwegii: Ponche, Snow Fairy, Rose Jam. Dla mnie te zapachy były zbyt intensywne i jedynie Snow Fairy wydawał się w porządku. Pachniał lizakami :)

Później poszukałam czegoś do mycia twarzy i wybrałam Let The Good Times Roll o zapachu cynamonu, popcornu i karmelu. Ekspedientka pokazała mi na mojej dłoni jak tego używać, a po tym zabiegu zapach na mojej dłoni był tak słodki, że co chwilę ją wąchałam. Dzięki za sugestię Marti.

W sklepie byłam tam dłuższą chwilę, ponieważ każdy z kosmetyków, nie dosyć, że ma inną konsystencję i zastosowanie, ale także zapach. Podobał mi się zapach Ocean Salt, jako orzeźwiający czyścik, ale postanowiłam, że zostawię go na kolejne zakupy.
Kupiłam za to peeling do ust Santa's Lip Scrub o zapachu coli. Nie wiem jak z działaniem tego drapaka, ponieważ jest tak pyszny, że po nałożeniu na usta, od razu go zjadam.

Podsumowując, sklep LUSH zachwyca wnętrzem i bogactwem wyboru. Jak będziecie mieli okazję, to zajrzyjcie koniecznie. Zastanawiam się tylko czy jest drogi? Może w innych krajach te ceny są inne? Za dwie rzeczy, które w sumie kupiłam, czyli czyścik popcornowy i scrub mikołajowy, zapłaciłam 224 Kr, czyli około 115 PLN.

16 października 2013

Etui na czytnik Kindle

Obecnie czytniki ebooków stały się tak popularne, że coraz więcej osób staje się ich właścicielami. W moim domu każdy z nas ma już swój własny czytnik Kindle.
Wygoda i mała waga w porównaniu z książkami sprawia, że wszędzie można go zabrać. Idealnie nadaje się do czytania podczas podróży samolotem czy wylegiwania się na plaży.
Urządzenie jest estetycznie wykonane, ale piasek na plaży czy okruszki w torebce, w której go często noszę, potrafią porządnie porysować obudowę. Dlatego istotną sprawą było kupienie do niego etui. Chciałam, aby pokrowiec był ładny, elegancki, bez żadnych zbędnych gadżetów i nie w neonowym kolorze. Po prostu cenię sobie klasykę, która zawsze jest modna.
Większość pokrowców mi się nie podobała. Niektóre były zbyt grube, przez co urządzenie wyglądało jak mały laptop. Po wielu obejrzeniu wielu modeli, wybrałam ciemnoniebieskie etui.
Pokrowiec wykonany jest ze sztucznego tworzywa, jednak na zewnątrz wytłoczony jest wzorek, przez co z daleka wygląda jak skóra. Wnętrze okładki z napisem "kindle" pokryte jest delikatnym pluszem. Takie rozwiązanie samoczynnie czyści obudowę z odcisków palców.
Czytnik wciska się w okładkę i boczne krawędzie trzymają go mocno. Etui jest tak skonstruowane, że nie zasłania portu USB, który przecież służy do ładowania baterii. Otwierając okładkę Kindle od razu się włącza i nie ma potrzeby używania dodatkowo włącznika.
Teraz mogę czytnik nosić ze sobą bez obawy, że zniszczę go wśród innych niezbędnych rzeczy w damskiej torebce.